Ostatni raz w Afryce byłem prawie dokładnie 3 lata temu. Potem przyszła pandemia, inne wyprawy i jakoś tak mijał miesiąc za miesiącem. Przez ten czas pełen nadziei na powrót zacząłem się nawet uczyć francuskiego. Z jakim skutkiem? Czy się przydał? Jak to ta Afryka Zachodnia w ogóle wygląda? Zapraszam do relacji. Ekspertem nie jestem, ale w dzisiejszych czasach Youtubowo-Instagramowym wcale nie trzeba nim być, żeby móc się wypowiadać
8-) Nasza zima jest idealnym momentem na wylot tam. Temperatury to nieustanne 30 stopni i bezchmurne niebo. Wybraliśmy się – tak wybraliśmy, bo jak zwykle pojechaliśmy pełną ekipą, żona, syn i ja – termin który jeśli chodzi o loty wychodził potencjalnie najtaniej. Trochę kombinacji z tym było, bo same przeloty kształtowały się następująco. Z Modlina do Barcelony, 2h na lotnisku El Prat i Vuelingiem do Dakaru – to w tamtą stronę. Natomiast ja powrót miałem przez Casablancę do Paryża, natomiast żona i syn przez Lizbonę do Paryża. Stało się tak dlatego, że finalnie miałem zostać trochę dłużej i pojechać dalej, ale sprawy życiowe zmusiły mnie do wcześniejszego powrotu
:) Wyszło śmiesznie, bo wyleciałem 3h później od nich, a wylądowałem tylko 20 minut po nich i dostałem jedno śniadanie więcej
:idea:
O 6 rano startowaliśmy z Modlina, a już o 18 lądowaliśmy w Dakarze. Pierwsze odczucie to wszechogarniające ciepło. Jest dobrze, ale czy będzie tylko lepiej? Uprzedzając to muszę przyznać, że momentami miałem tej wycieczki dość. W każdym razie jakoś się do centrum trzeba dostać. Po standardowej procedurze zakupu karty SIM (internet) udaliśmy się przed lotnisko, w celu ogarnięcia sobie jakiegoś transportu. Z lotniska w Dakarze nie ma za dużo opcji i generalnie jedyne co może zrobić turysta taki jak my to spróbować stargować ile się da i wziąć taxi. Tanio nie jest, ale na małe usprawiedliwienie dodam, że z lotniska do centrum jest 57 kilometrów, a benzyna u nich kosztuje 7 zł, więc niech mają
;) Szczęście nam sprzyjało, bo w dobrych pieniądzach udało się zorganizować hotel położony w bardzo turystycznej części miasta. W ogóle Dakar trochę zaburza obraz tego co potem nas spotyka, bo jest naprawdę „europejski”. Po zameldowaniu i szybkim jedzeniu udaliśmy się na spacer uliczkami miasta. Na wstępie zaczepiły nas dzieci krzyczące „Senegal”, czyżby nie tak często widzieli białego?
Znaleźliśmy jakiś supermarket i ku naszemu zdziwieniu okazało się, że tanio nie jest. Cola 7 zł, soki 10 zł, czy to stolica czy tak dalej będzie wyglądać wycieczka jeśli chodzi o ceny?
Kupiliśmy jakieś słodycze, wodę i późnym wieczorem wróciliśmy do hotelu na spanko. Wschód słońca przywitał nas grubo po 7 rano, jednak tutaj wygląda to trochę inaczej niż u nas. Coraz bliżej równika i dzień z nocą coraz bardziej się zrównują. Hotel w świetle dnia okazał się sam w sobie ciekawy architektonicznie z różnymi akcentami afrykańskimi, a to jakieś rzeźby, a to jakieś maski. Po szybkim śniadaniu, czyli jak to w byłym kraju pod wodzą Francuzów, croissant, bagietka i kawa szybko wyruszyliśmy na miasto. Generalnie Dakar jest czysty, ludzie dość otwarci (dlaczego o tym wspomniałem jeszcze się okaże
:P), więc pobieżna eksploracja szła nam dość dobrze. Na pierwszy rzut poszedł Pomnik Renesansu, czyli można by powiedzieć top1 stolicy. Na wzniesieniu z którego widać panoramę miasta zbudowano z litego kamienia pomnik przedstawiający kobietę i mężczyznę oraz dziecko. Przepiękne miejsce do którego prowadzą gigantyczne schody. Z jednej strony panorama miasta, a z drugiej przepiękny ocean, który rozbija się tam o wysokie klify. Gdy wracaliśmy do miasta zatrzymaliśmy się jeszcze przy tych klifach w miejscu gdzie przez kilkaset metrów ciągnęła się taka jakby siłownia na powietrzu. Szczerze to punkt obowiązkowy, gdyby ktoś odwiedzał Dakar.
Około godziny 12 udaliśmy się na obowiązkowy punkt, czyli wpisane na listę UNESCO, wyspę Goree, czyli miejsce handlu niewolnikami. Statek odpływał o 12, bilet kosztował chyba jakieś 15 zł, a czas przepłynięcia na wyspę to około 30 minut. Już na statku zaczęły zawracać gitarę jakieś sprzedawczynie, które chyba tylko pływają i naganiają sobie turystów, żeby coś u nich kupić
:idea: Dwie – nie pamiętam imion – nawet się o mnie pokłóciły, bo jedna była wcześniej niż ta druga i pierwsza miała z tym duży problem, myśląć że chyba sobie mnie „zaklepała” na zakupy
:P
Wyspa Goree wygląda fenomenalnie. Architektura jest tam przepiękna, w stylu kolonialnym, wszędzie palmy, a dodatkowo wszystkiego dopełniała przecudowna pogoda. Obejście wyspy zajęło nam około 1,5h, a na sam koniec musieliśmy szybko biec na prom, który odpływał o godzinie 14:30, a następny dopiero o 16:30, więc gra była warta świeczki. Za sobą słyszałem tylko krzyki moich znajomych sprzedawczyń, ale nie oglądając się za siebie wskoczyłem na prom i odpłynąłem w stronę stolicy.
Po wylądowaniu udaliśmy się w stronę Marketu Kermel, gdzie syn wyczaił, że podobno można dobrze zjeść. Rzeczywistość zweryfikowała te plany, bo rynek ten był pełen świeżych warzyw i owoców, a także świeży zabijanych ryb różnych gatunków, ale jeść tam nie dawali. Zresztą ciężko by było w tym smrodzie cokolwiek przełknąć
:oops: Uznaliśmy, że zjemy w hotelu, bo i ceny normalne i jedzenie smaczne. No i wszystko fajnie, zamówiliśmy jedzonko, ja jakiegoś kurczaka, a syn rybę. drop
I wiecie co? Ość wbiła mu się do gardła. Nijak sama nie chciała wyjść, a gardło drapało. Po szybkim przeszukaniu google okazało się, że niedaleko nas jest otolaryngolog. Złapaliśmy taksówkę i udaliśmy się pod podany adres. Okazało się, że lekarza nie ma. Po drugiej stronie ulicy miał swoją klinikę chirurg dentysta. Wchodzimy, ktoś jest. Tłumaczę łamanym francuskim o co chodzi (wiecie, że "os" to ość?
;) ), recepcjonistka każe czekać. Po 20 minutach dentysta zaprosił do siebie, położył na fotel i sprawnie wyciągnął ość. Tylko, że to nie była ość a jakąś pół-ość,pół-kość. Łajza miała z 5-6 cm. Całe szczęście, że udało się to szybko ogarnąć. Cały zabieg kosztował nas 50 dolarów i mnóstwo nerwów. Po wszystkim udaliśmy się jeszcze do apteki po przepisane antybiotyki i coś do płukania gardła. Robiło się już późno, ale postanowiliśmy że wyjeżdżamy z Dakaru, bo 90 km dalej mieliśmy już namierzoną miejscówkę na kolejne dwa dni.
Pamiętając o tym, że taksówki tanie nie są, udaliśmy się na dworzec PKP. Na skraj Dakaru odjeżdża nowoczesny pociąg za jeśli dobrze pamiętam jakieś grosze, około 4-5 zł za osobę. Dostaliśmy się na ostatnią stację i tam udaliśmy się w stronę miejsca gdzie mogliśmy znaleźć busy. To tutaj po raz pierwszy usłyszeliśmy o strajku transportu prywatnego w Senegalu co miało dla nas później pewne nieprzyjemne konsekwencje. Z miejscowości – chyba – Diamnadio (tak jak nazwa stacji) złapaliśmy dzieloną taksówkę, która zawiozła nas do miejscowości Mbour. Stamtąd przesiadka w kolejny samochód, który zawiózł nas prosto do celu, czyli miejscowości Somone i doskonałego hotelu/hostelu Africa 6 Plage. Kolejne 2 dni były wspaniałe, bo nasz hotel położony był dosłownie 3-4 metry od brzegu morza, a w czasie nocnych przypływów woda sięgała tarasu restauracyjnego
:shock: Cena była jak za 3 osoby ze śniadaniem doskonała, bo wychodziło jakieś 250 zł. Kolejne dni upłynęły nam na spacerach plażą i szeroko pojętemu opierd.... się. Lokalni mieszkańcy są dość nachalni i każdy chce coś sprzedać, czy to chusteczki higieniczne, czy to wycieczkę łodzią. Żona raczyła się piwkiem marki Gazela, twierdzi że super smaczne, a w cenie 7 zł dostawała butelkę, chyba 0,7l, więc było czym się zaprawić
:twisted:
Tutaj mała dygresja, bo już kiedyś coś takiego przeżyłem, jak byłem właśnie 3 lata temu w Senegalu, gdzie spotkałem Niemców, którzy po pobycie w alcohol free Mauretanii, w hostelu tak dorwali się do właśnie Gazeli, że myślałem że nie skończą do rana
:D Dwa dni minęły szybko i trzeba było ruszyć w dalszą drogę. Nasz cel to Gambia. Rano wzięliśmy taksówkę do miasta Mbour i na miejscu okazało się, że zonk. Transport nie działa, na dworcu pusto, generalnie lipa. Oczywiście w tego typu miejscach nikt nie zostawi Cię na pastwę losu, bylebyś tylko miał czym zapłacić. Kierowca, który nas wiózł podzwonił do znajomych i po chwili znalazł się kolejny, który z dziką chęcią zawiezie nas do naszego celu, czyli miasta Karang, w którym było przejście graniczne. Finalnie stanęło na 70 dolarach, co w porównaniu z tym co byśmy zapłacili za busa było kwotą bardzo dużą, ale tak naprawdę mieliśmy trzy wyjścia. Wrócić do hotelu, łapać coś co jedzie w żądaną stronę (ale na to nie mieliśmy czasu i szczerze biorąc pod uwagę jak mało pojazdów w ogóle się poruszało po drogach, myślę że nie mieliśmy szansa), albo trzecia którą wybraliśmy, czyli zapłacić.Do przejechania mieliśmy 190 km, ale że kierowca dobrze zasuwał to trasę ogarnęliśmy w 4h. Śmieszne jest, że na samym końcu przed samym miastem Karang złapała go policja i musiał się chyba ostro tłumaczyć. Nie wiem czy dobrze zrozumiałem, ale nie miał pozwolenia na wożenie turystów? Obstawiam, że chodziło tylko i wyłącznie o łapówkę.
Granica jak to granica, zawsze to samo. Wszyscy chcą coś sprzedać, wymienić itp. Samo przejście trwało dosłownie 30 minut, więc było mega sprawnie. Po drugiej stronie złapaliśmy jakiś dzielony bus, który zawiózł nas do miejscowości Barra, z której odpływa prom w stronę Banjulu. Płaci się jakieś grosze (3 zł?), a sama przeprawa przez rzekę Gambia jest naprawdę fajna. Ujście jest naprawdę szerokie,a trasa trwa pewnie ze 30 minut. Na promie strasznie wiało, przez co było dość zimno. Wysiedliśmy w Banjulu i udaliśmy się do dużego miasta zaraz obok (tak jakby łączą się), czyli Serrekunda. Tam znaleźliśmy najtańszy hotel w okolicy i jak się okazało, był to jeden z tych takich „resortowych” położonych blisko plaży.
Generalnie nic specjalnego, ulica przy której się znajdował pełna była barów i restauracji. Udało się spotkać innych Polaków, a w hotelu wisiała kartka z godziną zbiórki do odlotu do Polski, tyle że z grudnia
:o Serrekunda nie jest ciekawa. Pełno budynków, pełno ludzi, pełno samochodów, standardowe duże miasto bez żadnej wartości estetycznej. Udaliśmy się do jednej z niewielu ciekawych tam rzeczy czyli Abuko Nature Reserve. Żeby się tam dostać, jak zwykle musieliśmy dwa razy zmieniać dzielone busy, ale dzięki temu koszt dojazdu to było jakieś 8 zł za 3 osoby. Abuko to trochę taka enklawa w środku ruchliwego miasta. Pełne zieleni, wysokich palm mieście w swoim sercu wybiegi dla hien, sępów. Są też jeziorka z krokodylami, których niestety nie mogliśmy zobaczyć bo spały. Dopełnieniem są małpy, biegające wszędzie. Cena za wejście to jakieś 3-4 zł, więc warto
:) Po powrocie do hotelu przeprowadzilismy burzę mózgów co robimy dalej. Chciałem jechać wgłąb Gambii, żeby zobaczyć gigantyczne baobaby, ale jedyne w tamtej okolicy miejsce do spania nie odpisywało na maila. Nie chcąc ryzykować, że zostaniemy pośrodku pustkowia uznaliśmy, że olewamy to miejsce i jedziemy w stronę Senegalu. Grafik mieliśmy napięty, a ten dzień tutaj odzyskamy gdzie indziej. Z Serrekundy do granicy jest dosłownie 40 km.
Około godziny 16 byliśmy na granicy. Tutaj już tak sprawnie nie poszło. Po przejściu odprawy paszportowej trafiła się jakaś gnida, która wzięła naszą trójkę na przeszukanie plecaków. Podejrzenie: narkotyki. Pewnie bym się nie stresował, ale realnie wybrał naszą trójkę z dziesiątek innych osób. Jak zapewne się domyślacie nie mieliśmy żadnych narkotyków przy sobie. Żeby jednak nie było tak miło przeszukujący nas zesrał się o Zaldiar (czyli środek przeciwbólowy, który zawsze biorę na podróż w razie jakiejś sytuacji). Substancja czynna to chlorheksydyna, czy jakoś tak. Musiałem wysłuchać monologu o tym, że ćpuni biorą tą substancję, ale generalnie nie wiele mnie ta gadka obchodziła. Straciliśmy przez to przeszukanie pewnie ze 40 minut, a powoli zbliżał się zachód słońca.
Problem z transportem pojawił się na nowo, bo przecież wjeżdżamy do strajkującego Senegalu. Od granicy jakieś 1000 metrów znajdował się dworzec, który świecił pustkami. Stanęliśmy więc sobie radośnie we trójkę w nadziei, że może ktoś się napatoczy. Oczywiście żadnego transportu ani widu ani słychu. W końcu więc musieliśmy ulec namowom jakiegoś typa ze stacji, który proponował nam przez 15 minut swój samochód. Po krótkich negocjacjach stanęło na 50 dolarach, a do przejechania mieliśmy około 120 km do miasta Zinguichor. Z jednej strony spoko, bo w komfortowych warunkach szybko osiągnięmy nasz cel, ale z drugiej boli mocno ta strata pieniędzy, gdy można było przejechać jakimś busem za 10x taniej
;)W Zinguichor udało się nam zameldować w świetnym miejscu.
Casa Africa to hostel położony dosłownie 10 min od konsulatu Gwinei-Bissau, która była naszym celem ze względu na wizy. Świetne miejsce z dużym ogrodem, gigantycznym drzewem rosnącym w środku i kilkoma backpackersami, który tak jak my przemierzali ten zachodnioafrykański szlak
:!: Następnego dnia wstałem skoro świt, żeby obejść miasto i porobić zdjęcia. Miasto okazało się, że jest pomieszane i nie jest tylko muzułmańskie, ale dużo jest tam chrześcijan. Rano mijałem setki dzieci idących do szkół. Udało mi się znaleźć bank z działającym bankomatem, gdzie mogłem wyjąć trochę euro.
W ogóle to trochę wtopiłem, bo z rozpędu złapałem w domu niedziałającą kartę Revolut (zamiast działającej), a MasterCard praktycznie na całej trasie w ogóle nie był obsługiwany. Mieliśmy tylko jedną kartę i trzeba było troszkę kombinować. Po godzinie spaceru spotkałem się z resztą ekipy w konsulacie. Okazało się, że akurat był jakiś dzień gdzie zapisywali ludzi na wybory, które mają odbyć się w maju. Po godzinie jakiś pracownik wziął nasze paszporty, a po kolejnych 40 minutach mogliśmy się cieszyć wklejonymi w paszport wizami Gwinei Bissau (koszt jednej wizy to 33 dolary). Pochodziliśmy jeszcze ze dwie godziny po Zinguichor, która okazało się fajnym zadbanym miastem, ale jeśli chodzi o jakieś atrakcje to nie ma tam niczego. Na autobus nr 9 czekaliśmy bardzo długo, bo w stronę granicy jeździ chyba tylko jeden i robi taką jakby pętlę. Wraz z nami do niego wpakowały się dziesiątki innych osób, czego skutkiem było że siedziałem skulony z plecakiem za kierowcą, natomiast syn wraz żoną na tyle wciśnięci w inne osoby. Droga trwała około godziny, a w autobusie był taki harmider, że czasami nie słyszałem własnych myśli. Generalnie autobus służył nie tylko do przewozu osób, ale również koszy z warzywami czy drobiu. Był to tak zwany wesoły autobus
:lol: Granica generalnie poszła sprawnie. Jedynie pomiędzy posterunkami obu krajów jest pewnie z kilometr odległości. Dostaliśmy wiele propozycji podwózki motorami, ale zignorowaliśmy je i przeszliśmy tą odległość na piechotę. Po drugiej stronie okazało się, że właśnie te motory są jedynym środkiem tranportu do pobliskiego miasta Sao Domingos. Mi to wszystko jedno, ale żona nie wiedzieć czemu boi się jeździć. Życie jednak czasami stawia w sytuacjach, że bez względu na to czy się boimy czy nie musimy coś zrobić. Wsiadła na motor i jakoś przejechała te 10 kilometrów (a był to dopiero prolog do dużo większej wyprawy motorami
8-) ).
Afryka Zachodnia czeka jeszcze na odkrycie. Ja spędziłam więcej czasu w Senegalu, ciut w Gambii, ale nie czuje się zachęcona do dalszej eksploracji. Korupcja, syf, brud, śmieci to (przykra) codzienność tam. Na minus wysokie ceny, biały = bankomat. Ale plaże w Senegalu mają ładne, jesli obsługa hotelu sprząta, bo wystarczy wyjśc kawałek dalej i znowu śmieci
:(
Świetna relacja! Przypomniałem sobie mój pobyt w Conakry, zdjęcia miejsc gdzie też byłem. Jest tam też małe muzeum narodowe, z braku innych atrakcji warto odwiedzić. Z tym robieniem zdjęć to u nich jakaś paranoja. Kiedyś chciałem zrobić fotkę jakiegoś tam obiektu obok stał żołnierz i zachęcająco pomachał ręką a następnie skonfiskował mi aparat! - no foto! Dopiero interwencja mojego gwinejskiego opiekuna oraz łapówka rozwiązała problem. Dokładnie tak jak napisałeś - poziom korupcji level master!
:mrgreen:
@maximapięknie podsumowane
:)@DMWPoszedłem do muzeum, ale remont i mnie nie wpuścili
:) Łapówki są wszędzie i w sumie jest to nawet nie tyle denerwujące co męczące, na obronę (małą) dodam, że celnicy i posterunki poza tym pierwszym nie chciały łapówek - pewnie poszedł przykaz z góry
:)@cartniby męczące, a już bym wracał
:P
@sko1czekSenegal - 4Gambia - 2Bissau - 2Konakry - 2,5Dystans: około 1200 km, więc niewielki, ale tam odległości liczy się trochę inaczej
:)Chciałbym móc więcej mieć czasu, ale wiadomo życie
:) Chociaż jakbym miał więcej dni to pewnie leciałbym dalej SL i Liberia
:P
pabien napisał:Zapomniałeś o @WoyMiło, że ktoś pamięta:) Aczkolwiek w krajach, o których tu mowa tempo mocno bym zwolnił, tak 4-5 dni per kraj przy właściwym planowaniu mogą wystarczyć. Brawo @irae za pomysł i zwiedzenie Gwinei z rodziną. Jeden z najbardziej szitowych krajów zaliczony!
@Woymotorki były super
:)Conakry nieprzyjemne, dziwne miejsce generalnie
:)Chociaż jakaś laska na West Africa napisała mi, że Conakry jest piękne, wspaniałe, muzyka i taniec - może ją tam przekupili ?
:PA łapówkarstwo odbieram w kontekście ciekawostki, taka atrakcja turystyczna
:)P.S też w Arabii robiłeś takie przeroby?
dla zainteresowanych poziomem rozwoju krajów w Afryce Zachodniej. Wszystkie cztery kraje plasują się w top20 krajów o najniższym HDI. Średni czas nauki w Senegalu czy Gwinei jest niższy niż w Afganistanie. GNI też niskie (dla Polski w tym zestawieniu wynosi $33k). Korupcja to tylko jeden z morza problemów, jaki tam występują.
Hej
:)3 odcinek, trochę na początku przegadany, ale za to cudowna plaża i bajeczne zachody słońca
:)Wiem, wiem, miniaturka na grubo, ale sami wiecie rozumiecie, konkurencja duża i czasy takie
:lol: https://youtu.be/EeuDgt2ZEtU
Siema
:)odcinek 4, a jeszcze trochę będzie
:PDużo chłopak mówi to i potem tak wychodzi
:)Prom z Barry do Bandżulu, potem Serrekunda i Abuko Naturo Reserve (fajne miejsce - takie spokojne), znowu na granicę do Senegalu i Zinguichor, czyli brama do Bissau
:Phttps://youtu.be/LPv9dle7TeE
Świetna relacja, spróbuję podobnie, myślałem uderzyc na naj... górę Gwinea, ale jak czytam, ile zajęła Ci droga do stolicy, to
:shock: wpadłem w popłoch
:shock:
@jerzy5żałuję, że nie przyśpieszyłem na początku i Gwinei Conakry nie dodałem sobie dwóch dni, bo jedno trzeba Gwinei oddać, że przyrodę ma przepiękną i jeszcze dziewiczą (mówisz o Fouta Djalon?)tak jak @maxima mówi 30 km/h to jest fajny punkt odniesienia, ale osobiście odbieram to jako możliwość nabycia fajnej perspektywy, jest jeden autobus, jest jedna droga i nic z tym nie zrobimy
:)
No to może być długo i trudno się dostać do Fouta Djalon, a co dopiero do Nimba, może w stolicy trafię na jakiegoś kierowcę, choć po Twojej relacji wynika że ceny spore
Busy wyjdą tanio, kierowcy indywidualni na bank będą chcieli zedrzeć pieniądze, ew. jakiś lokalny guide.Łap tego typa na fejsie, nie korzystałem z jego usług, ale coś do mnie pisał, bo mnie wyhaczył, że byłem na miejscuhttps://www.facebook.com/patrick.madelaine1 - mieszka chyba na stałe, chyba ma usługi obwożenia, ale nie mam pojęcia ile będzie chciał za dzień, jak byś pytał to podeślij info
:)
Jak zwykle ciekawa relacja, ale pytanie - często wrzucasz zdjęcia losowych ludzi z ulicy. Czy pytasz ich o zgodę na fotkę i wrzucenie jej do sieci? Jak tak to super, natomiast jeśli nie to byłoby to trochę słabe i mało etyczne, bo nie są atrakcjami turystycznymi, a o etykę w podróży dbać powinniśmy
:) https://post-turysta.pl/artykul/Czy-zdj ... rasc-duszepozdr
@iraeSarkazm niepotrzebny, liczyłam na coś lepszego. Cykanie ludziom fotek niczym obiektom turystycznym i wrzucanie ich później do sieci jest mało etyczne. Ja wiem, że "egzotyka" pociąga, że relacja wygląda bardziej cool, no ale... Analogicznie nie chcielibyśmy, żeby przyjeżdżali tu Chińczycy i robili zdjęcia losowym ludziom na ulicy. Nie sądzę, że byłbyś zadowolony gdyby losowy chiński turysta poszedł i fotografował ci żonę na ulicy jak czeka sobie w kolejce do kiosku i wrzucał na chińskie fora
;) Żadne czepialstwo, ale niech szacunek działa w obie strony.
@ela7778Że też w dobie powszechnej inwigilacji i dobrowolnego wrzucania do sieci swojej osoby sfotografowanej albo sfilmowanej z każdej strony, akurat mnie obrałaś na cel, to mnie dość mocno dziwi.Czy osoby które mam na zdjęciach wyglądają na osoby zmuszone do tego, żeby na nich być? Nie robię zdjęć z ukrycia, co więcej akurat używałem obiektywu 24-70, więc zapewniam Cię, że doskonale widać gdzie i kogo fotografuję. Idąc Twoim tokiem rozumowania wypadałoby wykasować wszystkie zdjęcia z gazet, portali informacyjnych osób, tłumów, czyli pewnie znakomitą większość materiałów. Dasz wiarę jeśli Ci powiem, że część osób sama się prosi o zrobienie im zdjęcia? Wrzucasz mi tekst, w którym jest takie zdanie:"Dlatego też, każde oglądane zdjęcie turystyczne, powinno przypominać nam o relacji wiedzy i władzy, która jest podstawą myśli postkolonialnej"Uwielbiam tą narrację, kierowaną zwłaszcza do Polaka (historię zostawiam Tobie).Oczywiście uderzasz po najniższej linii oporu w temacie modnym jeśli chodzi właśnie o kolonializm. Szkoda, że nie reagujesz tak w mojej relacji z Pakistanu gdzie mam mnóstwo osób i to osób takich, które zawsze chętnie same mnie prosiły o zrobienie zdjęcia, często nawet sam czułem się przytłoczony i o dziwo mnie też fotografowali, ale dzielnie to zniosłem.Przy okazji zapraszam na relacje innych osób, które popełniają tą samą zbrodnię.
O nie, ktoś śmiał zwrócić uwagę!Zamiast się zacietrzewiać warto byłoby może doczytać jakie są przepisy (chociażby kiedy nie można bez zgody, a kiedy osoby na zdjęciu są "elementem tła"), może zastanowić się nad tym wątkiem i jego moralnością (btw tak samo bez zgody fotografujesz ludzi w europejskich miastach?)..?Tak żeby potem z pełną świadomością móc się przyznać, że jako Polak masz to w dupie. Nawet jak nie tu na forum, to chociaż przed sobą.I tak, nie dotyczy to tylko Twojej relacji, ale nie wiem w jaki sposób jest to usprawiedliwienie...No ale lepiej rzucać teksty typu "Dasz wiarę jeśli Ci powiem, że część osób sama się prosi o zrobienie im zdjęcia?" które jak rozumiem są sarkastyczną odpowiedzią na pierwotne pytanie jakim było "często wrzucasz zdjęcia losowych ludzi z ulicy. Czy pytasz ich o zgodę na fotkę i wrzucenie jej do sieci? Jak tak to super (...)"?Strasznie krótki masz lont, jak na "wielkiego podróżnika".BTW po polsku pisze się "linii najmniejszego oporu", nie odwrotnie.
QbaqBA napisał:O nie, ktoś śmiał zwrócić uwagę!Zamiast się zacietrzewiać warto byłoby może doczytać jakie są przepisy (chociażby kiedy nie można bez zgody, a kiedy osoby na zdjęciu są "elementem tła"), może zastanowić się nad tym wątkiem i jego moralnością (btw tak samo bez zgody fotografujesz ludzi w europejskich miastach?)..?Tak żeby potem z pełną świadomością móc się przyznać, że jako Polak masz to w dupie. Nawet jak nie tu na forum, to chociaż przed sobą.I tak, nie dotyczy to tylko Twojej relacji, ale nie wiem w jaki sposób jest to usprawiedliwienie...No ale lepiej rzucać teksty typu "Dasz wiarę jeśli Ci powiem, że część osób sama się prosi o zrobienie im zdjęcia?" które jak rozumiem są sarkastyczną odpowiedzią na pierwotne pytanie jakim było "często wrzucasz zdjęcia losowych ludzi z ulicy. Czy pytasz ich o zgodę na fotkę i wrzucenie jej do sieci? Jak tak to super (...)"?Strasznie krótki masz lont, jak na "wielkiego podróżnika".BTW po polsku pisze się "linii najmniejszego oporu", nie odwrotnie.Akurat z punktu widzenia osoby postronnej jak ktoś tu nie trzyma ciśnienia to właśnie ty
:) Zacytuj konkretnie te przepisy, o których mówisz i najpierw sprawdź, czy obowiązują one również w krajach afrykańskich, a dopiero potem się odwołuj do takiego argumentu. Nie widzę na tych zdjęciach, żeby ludzie mieli jakiś kłopot z robieniem zdjęć przez irae, raczej najczęściej się uśmiechają i pozują. Tylko i wyłącznie ty masz z tym problem
:)BTW spoko teksty dot. poprawiania błędu językowego (nie wiem co chciałeś tym udowodnić) albo "wielki podróżnik". Z pewnością ty jesteś jeszcze "większym"
:)
Powyższa dyskusja w temacie robienia zdjęć ludziom bez wzajemnych ustaleń pomiędzy stronami nie zmienia faktu, że cała relacja jest bardzo inspirująca i opisana w bardzo wyważony sposób, który w żadnym kawałku nie pozwala powiedzieć że zdjęcia zostały wykonane żerując na dobrach osobistych fotografowanych.Cieszyłbym się gdyby właśnie takich relacji było więcej.
Chwilę nie było filmów, ale spieszę nadrobić
:)Przepiękne kadry, cudowne kolory i słońce.Zakurzone busy i dość droga Gwinea Bissau
:)https://youtu.be/E6k3ZqaM7ww
Ekspertem nie jestem, ale w dzisiejszych czasach Youtubowo-Instagramowym wcale nie trzeba nim być, żeby móc się wypowiadać 8-)
Nasza zima jest idealnym momentem na wylot tam. Temperatury to nieustanne 30 stopni i bezchmurne niebo. Wybraliśmy się – tak wybraliśmy, bo jak zwykle pojechaliśmy pełną ekipą, żona, syn i ja – termin który jeśli chodzi o loty wychodził potencjalnie najtaniej. Trochę kombinacji z tym było, bo same przeloty kształtowały się następująco.
Z Modlina do Barcelony, 2h na lotnisku El Prat i Vuelingiem do Dakaru – to w tamtą stronę. Natomiast ja powrót miałem przez Casablancę do Paryża, natomiast żona i syn przez Lizbonę do Paryża. Stało się tak dlatego, że finalnie miałem zostać trochę dłużej i pojechać dalej, ale sprawy życiowe zmusiły mnie do wcześniejszego powrotu :)
Wyszło śmiesznie, bo wyleciałem 3h później od nich, a wylądowałem tylko 20 minut po nich i dostałem jedno śniadanie więcej :idea:
https://youtu.be/VICzcsI9EgY
O 6 rano startowaliśmy z Modlina, a już o 18 lądowaliśmy w Dakarze. Pierwsze odczucie to wszechogarniające ciepło. Jest dobrze, ale czy będzie tylko lepiej? Uprzedzając to muszę przyznać, że momentami miałem tej wycieczki dość.
W każdym razie jakoś się do centrum trzeba dostać. Po standardowej procedurze zakupu karty SIM (internet) udaliśmy się przed lotnisko, w celu ogarnięcia sobie jakiegoś transportu. Z lotniska w Dakarze nie ma za dużo opcji i generalnie jedyne co może zrobić turysta taki jak my to spróbować stargować ile się da i wziąć taxi. Tanio nie jest, ale na małe usprawiedliwienie dodam, że z lotniska do centrum jest 57 kilometrów, a benzyna u nich kosztuje 7 zł, więc niech mają ;)
Szczęście nam sprzyjało, bo w dobrych pieniądzach udało się zorganizować hotel położony w bardzo turystycznej części miasta. W ogóle Dakar trochę zaburza obraz tego co potem nas spotyka, bo jest naprawdę „europejski”. Po zameldowaniu i szybkim jedzeniu udaliśmy się na spacer uliczkami miasta. Na wstępie zaczepiły nas dzieci krzyczące „Senegal”, czyżby nie tak często widzieli białego?
Znaleźliśmy jakiś supermarket i ku naszemu zdziwieniu okazało się, że tanio nie jest. Cola 7 zł, soki 10 zł, czy to stolica czy tak dalej będzie wyglądać wycieczka jeśli chodzi o ceny?
Kupiliśmy jakieś słodycze, wodę i późnym wieczorem wróciliśmy do hotelu na spanko. Wschód słońca przywitał nas grubo po 7 rano, jednak tutaj wygląda to trochę inaczej niż u nas. Coraz bliżej równika i dzień z nocą coraz bardziej się zrównują. Hotel w świetle dnia okazał się sam w sobie ciekawy architektonicznie z różnymi akcentami afrykańskimi, a to jakieś rzeźby, a to jakieś maski. Po szybkim śniadaniu, czyli jak to w byłym kraju pod wodzą Francuzów, croissant, bagietka i kawa szybko wyruszyliśmy na miasto.
Generalnie Dakar jest czysty, ludzie dość otwarci (dlaczego o tym wspomniałem jeszcze się okaże :P), więc pobieżna eksploracja szła nam dość dobrze.
Na pierwszy rzut poszedł Pomnik Renesansu, czyli można by powiedzieć top1 stolicy. Na wzniesieniu z którego widać panoramę miasta zbudowano z litego kamienia pomnik przedstawiający kobietę i mężczyznę oraz dziecko. Przepiękne miejsce do którego prowadzą gigantyczne schody. Z jednej strony panorama miasta, a z drugiej przepiękny ocean, który rozbija się tam o wysokie klify. Gdy wracaliśmy do miasta zatrzymaliśmy się jeszcze przy tych klifach w miejscu gdzie przez kilkaset metrów ciągnęła się taka jakby siłownia na powietrzu. Szczerze to punkt obowiązkowy, gdyby ktoś odwiedzał Dakar.
Około godziny 12 udaliśmy się na obowiązkowy punkt, czyli wpisane na listę UNESCO, wyspę Goree, czyli miejsce handlu niewolnikami. Statek odpływał o 12, bilet kosztował chyba jakieś 15 zł, a czas przepłynięcia na wyspę to około 30 minut. Już na statku zaczęły zawracać gitarę jakieś sprzedawczynie, które chyba tylko pływają i naganiają sobie turystów, żeby coś u nich kupić :idea:
Dwie – nie pamiętam imion – nawet się o mnie pokłóciły, bo jedna była wcześniej niż ta druga i pierwsza miała z tym duży problem, myśląć że chyba sobie mnie „zaklepała” na zakupy :P
Wyspa Goree wygląda fenomenalnie. Architektura jest tam przepiękna, w stylu kolonialnym, wszędzie palmy, a dodatkowo wszystkiego dopełniała przecudowna pogoda. Obejście wyspy zajęło nam około 1,5h, a na sam koniec musieliśmy szybko biec na prom, który odpływał o godzinie 14:30, a następny dopiero o 16:30, więc gra była warta świeczki. Za sobą słyszałem tylko krzyki moich znajomych sprzedawczyń, ale nie oglądając się za siebie wskoczyłem na prom i odpłynąłem w stronę stolicy.
Po wylądowaniu udaliśmy się w stronę Marketu Kermel, gdzie syn wyczaił, że podobno można dobrze zjeść. Rzeczywistość zweryfikowała te plany, bo rynek ten był pełen świeżych warzyw i owoców, a także świeży zabijanych ryb różnych gatunków, ale jeść tam nie dawali. Zresztą ciężko by było w tym smrodzie cokolwiek przełknąć :oops: Uznaliśmy, że zjemy w hotelu, bo i ceny normalne i jedzenie smaczne. No i wszystko fajnie, zamówiliśmy jedzonko, ja jakiegoś kurczaka, a syn rybę. drop
I wiecie co? Ość wbiła mu się do gardła. Nijak sama nie chciała wyjść, a gardło drapało. Po szybkim przeszukaniu google okazało się, że niedaleko nas jest otolaryngolog. Złapaliśmy taksówkę i udaliśmy się pod podany adres. Okazało się, że lekarza nie ma. Po drugiej stronie ulicy miał swoją klinikę chirurg dentysta. Wchodzimy, ktoś jest. Tłumaczę łamanym francuskim o co chodzi (wiecie, że "os" to ość? ;) ), recepcjonistka każe czekać. Po 20 minutach dentysta zaprosił do siebie, położył na fotel i sprawnie wyciągnął ość. Tylko, że to nie była ość a jakąś pół-ość,pół-kość. Łajza miała z 5-6 cm. Całe szczęście, że udało się to szybko ogarnąć. Cały zabieg kosztował nas 50 dolarów i mnóstwo nerwów. Po wszystkim udaliśmy się jeszcze do apteki po przepisane antybiotyki i coś do płukania gardła. Robiło się już późno, ale postanowiliśmy że wyjeżdżamy z Dakaru, bo 90 km dalej mieliśmy już namierzoną miejscówkę na kolejne dwa dni.
Pamiętając o tym, że taksówki tanie nie są, udaliśmy się na dworzec PKP. Na skraj Dakaru odjeżdża nowoczesny pociąg za jeśli dobrze pamiętam jakieś grosze, około 4-5 zł za osobę. Dostaliśmy się na ostatnią stację i tam udaliśmy się w stronę miejsca gdzie mogliśmy znaleźć busy. To tutaj po raz pierwszy usłyszeliśmy o strajku transportu prywatnego w Senegalu co miało dla nas później pewne nieprzyjemne konsekwencje. Z miejscowości – chyba – Diamnadio (tak jak nazwa stacji) złapaliśmy dzieloną taksówkę, która zawiozła nas do miejscowości Mbour. Stamtąd przesiadka w kolejny samochód, który zawiózł nas prosto do celu, czyli miejscowości Somone i doskonałego hotelu/hostelu Africa 6 Plage. Kolejne 2 dni były wspaniałe, bo nasz hotel położony był dosłownie 3-4 metry od brzegu morza, a w czasie nocnych przypływów woda sięgała tarasu restauracyjnego :shock: Cena była jak za 3 osoby ze śniadaniem doskonała, bo wychodziło jakieś 250 zł.
Kolejne dni upłynęły nam na spacerach plażą i szeroko pojętemu opierd.... się. Lokalni mieszkańcy są dość nachalni i każdy chce coś sprzedać, czy to chusteczki higieniczne, czy to wycieczkę łodzią. Żona raczyła się piwkiem marki Gazela, twierdzi że super smaczne, a w cenie 7 zł dostawała butelkę, chyba 0,7l, więc było czym się zaprawić :twisted:
Tutaj mała dygresja, bo już kiedyś coś takiego przeżyłem, jak byłem właśnie 3 lata temu w Senegalu, gdzie spotkałem Niemców, którzy po pobycie w alcohol free Mauretanii, w hostelu tak dorwali się do właśnie Gazeli, że myślałem że nie skończą do rana :D Dwa dni minęły szybko i trzeba było ruszyć w dalszą drogę. Nasz cel to Gambia.
Rano wzięliśmy taksówkę do miasta Mbour i na miejscu okazało się, że zonk. Transport nie działa, na dworcu pusto, generalnie lipa. Oczywiście w tego typu miejscach nikt nie zostawi Cię na pastwę losu, bylebyś tylko miał czym zapłacić. Kierowca, który nas wiózł podzwonił do znajomych i po chwili znalazł się kolejny, który z dziką chęcią zawiezie nas do naszego celu, czyli miasta Karang, w którym było przejście graniczne. Finalnie stanęło na 70 dolarach, co w porównaniu z tym co byśmy zapłacili za busa było kwotą bardzo dużą, ale tak naprawdę mieliśmy trzy wyjścia. Wrócić do hotelu, łapać coś co jedzie w żądaną stronę (ale na to nie mieliśmy czasu i szczerze biorąc pod uwagę jak mało pojazdów w ogóle się poruszało po drogach, myślę że nie mieliśmy szansa), albo trzecia którą wybraliśmy, czyli zapłacić.Do przejechania mieliśmy 190 km, ale że kierowca dobrze zasuwał to trasę ogarnęliśmy w 4h. Śmieszne jest, że na samym końcu przed samym miastem Karang złapała go policja i musiał się chyba ostro tłumaczyć. Nie wiem czy dobrze zrozumiałem, ale nie miał pozwolenia na wożenie turystów? Obstawiam, że chodziło tylko i wyłącznie o łapówkę.
Granica jak to granica, zawsze to samo. Wszyscy chcą coś sprzedać, wymienić itp. Samo przejście trwało dosłownie 30 minut, więc było mega sprawnie. Po drugiej stronie złapaliśmy jakiś dzielony bus, który zawiózł nas do miejscowości Barra, z której odpływa prom w stronę Banjulu. Płaci się jakieś grosze (3 zł?), a sama przeprawa przez rzekę Gambia jest naprawdę fajna. Ujście jest naprawdę szerokie,a trasa trwa pewnie ze 30 minut. Na promie strasznie wiało, przez co było dość zimno. Wysiedliśmy w Banjulu i udaliśmy się do dużego miasta zaraz obok (tak jakby łączą się), czyli Serrekunda. Tam znaleźliśmy najtańszy hotel w okolicy i jak się okazało, był to jeden z tych takich „resortowych” położonych blisko plaży.
Generalnie nic specjalnego, ulica przy której się znajdował pełna była barów i restauracji. Udało się spotkać innych Polaków, a w hotelu wisiała kartka z godziną zbiórki do odlotu do Polski, tyle że z grudnia :o
Serrekunda nie jest ciekawa. Pełno budynków, pełno ludzi, pełno samochodów, standardowe duże miasto bez żadnej wartości estetycznej. Udaliśmy się do jednej z niewielu ciekawych tam rzeczy czyli Abuko Nature Reserve. Żeby się tam dostać, jak zwykle musieliśmy dwa razy zmieniać dzielone busy, ale dzięki temu koszt dojazdu to było jakieś 8 zł za 3 osoby. Abuko to trochę taka enklawa w środku ruchliwego miasta. Pełne zieleni, wysokich palm mieście w swoim sercu wybiegi dla hien, sępów. Są też jeziorka z krokodylami, których niestety nie mogliśmy zobaczyć bo spały. Dopełnieniem są małpy, biegające wszędzie. Cena za wejście to jakieś 3-4 zł, więc warto :) Po powrocie do hotelu przeprowadzilismy burzę mózgów co robimy dalej. Chciałem jechać wgłąb Gambii, żeby zobaczyć gigantyczne baobaby, ale jedyne w tamtej okolicy miejsce do spania nie odpisywało na maila. Nie chcąc ryzykować, że zostaniemy pośrodku pustkowia uznaliśmy, że olewamy to miejsce i jedziemy w stronę Senegalu. Grafik mieliśmy napięty, a ten dzień tutaj odzyskamy gdzie indziej. Z Serrekundy do granicy jest dosłownie 40 km.
Około godziny 16 byliśmy na granicy. Tutaj już tak sprawnie nie poszło. Po przejściu odprawy paszportowej trafiła się jakaś gnida, która wzięła naszą trójkę na przeszukanie plecaków. Podejrzenie: narkotyki. Pewnie bym się nie stresował, ale realnie wybrał naszą trójkę z dziesiątek innych osób. Jak zapewne się domyślacie nie mieliśmy żadnych narkotyków przy sobie. Żeby jednak nie było tak miło przeszukujący nas zesrał się o Zaldiar (czyli środek przeciwbólowy, który zawsze biorę na podróż w razie jakiejś sytuacji). Substancja czynna to chlorheksydyna, czy jakoś tak. Musiałem wysłuchać monologu o tym, że ćpuni biorą tą substancję, ale generalnie nie wiele mnie ta gadka obchodziła. Straciliśmy przez to przeszukanie pewnie ze 40 minut, a powoli zbliżał się zachód słońca.
Problem z transportem pojawił się na nowo, bo przecież wjeżdżamy do strajkującego Senegalu. Od granicy jakieś 1000 metrów znajdował się dworzec, który świecił pustkami. Stanęliśmy więc sobie radośnie we trójkę w nadziei, że może ktoś się napatoczy. Oczywiście żadnego transportu ani widu ani słychu. W końcu więc musieliśmy ulec namowom jakiegoś typa ze stacji, który proponował nam przez 15 minut swój samochód. Po krótkich negocjacjach stanęło na 50 dolarach, a do przejechania mieliśmy około 120 km do miasta Zinguichor. Z jednej strony spoko, bo w komfortowych warunkach szybko osiągnięmy nasz cel, ale z drugiej boli mocno ta strata pieniędzy, gdy można było przejechać jakimś busem za 10x taniej ;)W Zinguichor udało się nam zameldować w świetnym miejscu.
Casa Africa to hostel położony dosłownie 10 min od konsulatu Gwinei-Bissau, która była naszym celem ze względu na wizy. Świetne miejsce z dużym ogrodem, gigantycznym drzewem rosnącym w środku i kilkoma backpackersami, który tak jak my przemierzali ten zachodnioafrykański szlak :!:
Następnego dnia wstałem skoro świt, żeby obejść miasto i porobić zdjęcia. Miasto okazało się, że jest pomieszane i nie jest tylko muzułmańskie, ale dużo jest tam chrześcijan. Rano mijałem setki dzieci idących do szkół. Udało mi się znaleźć bank z działającym bankomatem, gdzie mogłem wyjąć trochę euro.
W ogóle to trochę wtopiłem, bo z rozpędu złapałem w domu niedziałającą kartę Revolut (zamiast działającej), a MasterCard praktycznie na całej trasie w ogóle nie był obsługiwany. Mieliśmy tylko jedną kartę i trzeba było troszkę kombinować. Po godzinie spaceru spotkałem się z resztą ekipy w konsulacie. Okazało się, że akurat był jakiś dzień gdzie zapisywali ludzi na wybory, które mają odbyć się w maju. Po godzinie jakiś pracownik wziął nasze paszporty, a po kolejnych 40 minutach mogliśmy się cieszyć wklejonymi w paszport wizami Gwinei Bissau (koszt jednej wizy to 33 dolary). Pochodziliśmy jeszcze ze dwie godziny po Zinguichor, która okazało się fajnym zadbanym miastem, ale jeśli chodzi o jakieś atrakcje to nie ma tam niczego. Na autobus nr 9 czekaliśmy bardzo długo, bo w stronę granicy jeździ chyba tylko jeden i robi taką jakby pętlę. Wraz z nami do niego wpakowały się dziesiątki innych osób, czego skutkiem było że siedziałem skulony z plecakiem za kierowcą, natomiast syn wraz żoną na tyle wciśnięci w inne osoby.
Droga trwała około godziny, a w autobusie był taki harmider, że czasami nie słyszałem własnych myśli. Generalnie autobus służył nie tylko do przewozu osób, ale również koszy z warzywami czy drobiu. Był to tak zwany wesoły autobus :lol: Granica generalnie poszła sprawnie. Jedynie pomiędzy posterunkami obu krajów jest pewnie z kilometr odległości. Dostaliśmy wiele propozycji podwózki motorami, ale zignorowaliśmy je i przeszliśmy tą odległość na piechotę. Po drugiej stronie okazało się, że właśnie te motory są jedynym środkiem tranportu do pobliskiego miasta Sao Domingos. Mi to wszystko jedno, ale żona nie wiedzieć czemu boi się jeździć. Życie jednak czasami stawia w sytuacjach, że bez względu na to czy się boimy czy nie musimy coś zrobić. Wsiadła na motor i jakoś przejechała te 10 kilometrów (a był to dopiero prolog do dużo większej wyprawy motorami 8-) ).